Słowem wstępu – dziś ładujemy soczystego kopniaka branży gier budżetowych, które to swym rozmachem przyciemniają nawet niedawną kampanię wyborczą. Ani słowa o cukierkowej grafice najnowszego Battlefielda, wyczynach akrobacyjnych nieco już podstarzałego Księcia Persji, czy podbojach miłosnych Ezio. Na celownik bierzemy LIMBO.
Gra duńskiego studia może zdziwić osobę, która nic wcześniej o niej nie słyszała. Przed wyruszeniem w świat została wyposażona przez swych twórców w niemal monochromatyczną grafikę, skąpliwą ilość dzwięków i kilka rozmazujących wszystko filtrów – wszystko to sprawia, że zagłębiając się w ten świat mam wrażenie, jak gdybym wypił conajmniej kilka piw. Dodajmy do tego (najprawdopodobniej) betonowe buty bohatera, powodujące tonięcie w byle kałuży i voilà! Powstaje frustrator idealny, ważący jedynie 80 mega.
Sielankę czas zacząć!
Bohatera poznajemy… No cóż. W ogóle go nie poznajemy. Budzimy się bez jakiejkolwiek wiedzy na temat naszego obecnego miejsca pobytu, celu, ani sposobie w jaki się do niego dostaliśmy. Uprzedzając pytania – nie, nasza postać nie jest studentem.
„Swoje ciało umieszczam w sukience.
Wkładam nogi, piersi i ręce”
„ale głowę zostawiam na stole,
bo bez głowy na miasto iść wolę.”
Z czasem, zagłębiając się w grę i w jej klimat zacząłem zadawać sobie pytania. Kto, do chuja pana gubi w środku lasu pułapki na niedźwiedzie? I czemu naszej postaci odpada głowa gdy w nie wejdzie? Parafrazując rozmowę szkieletów z Divine Divinity, nad niektórymi rzeczami lepiej się nie zastanawiać. Porzućmy więc domysły, przejdźmy do konkretów. Gdzie są cycki?
Playdead, studio które popełniło tą grę znajduje wyraźną przyjemność w mordowaniu bohatera. Czy to przygniecony przez drzewo, porażony prądem, zmielony, zmiażdzony kamieniem, rozszczepiony przez piłę, zdekapitowany poprzez olbrzymiego pająką, lub upadek z wysokości, spalony, zastrzelony, wepchnięty do wilczego dołu, utopiony, zaatakowany przez świąteczną wersję twarzołapa z Obcego, możesz być pewien, drogi graczu że za kilkanaście sekund zginiesz w świecie LIMBO. Na szczęście sytuację ratuje system gęsto rozstawionych checkpointów. Śmierć jest naturalną częścią owej gry, na tyle, na ile to możliwe. W swym kronikarskim obowiązku muszę dodać, że większość z nich jest zwykle dosyć brutalna i zwykle nie obywa się bez rozczłonkowania czy nabicia na pal, podlanego hektolitrami czarnej krwii. Czy tylko ja zaczynam martwić się o zdrowie psychiczne twórców?
Mały quiz. To żarówka?
No cóż, żarówka nie robi z nas próbującego się utopić zombie, który na dodatek biega tylko w jednym kierunku.
Siła takiego typu produktów ma polegać na trzymaniu gracza w napięciu i dziwieniu go swą różnorodnością. Mają być inne. LIMBO bez wątpienia takie jest.
Przynajmniej przez pierwsze 5 minut. Najwyraźniej head designer po otrzymaniu konceptu podbił pieczątkę, machnął zamaszystą parafkę i udał się na rytualnego browara, zamiast go doszlifować. Co więcej mogę powiedzieć? Szkoda. Jest to gra, która odbiega od schematów, pokazując im środkowy palec. Co z tego, skoro potrafi sama siebie obrzydzić po chwili grania. Cały gameplay wygląda ciągle tak samo, a zdychanie po raz 10 przy tej samej zagadce jest naprawdę irytujące. W późniejszym etapie brakuje świeżości.
Do Machinarium jeszcze daleko.
Tak oto wygląda spotkanie trzeciego stopnia z piłą tarczową. Don’t try this at home?
Przejdźmy do sedna sprawy, czyli zakończenia. Spotkałem się z bardzo mieszanymi opiniami na jego temat. W mojej ocenie ono po prostu jest i tyle. Kwestia interpretacji należy tylko i wyłącznie do gracza, który – skupiając się na szczegółach – jest w stanie dorobić sobie idealną bajkę wartą tych, które umieszczone są w księgach o Kim Ir Senie. Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Mimo wszysto, warto jest przynajmniej na chwilę wkroczyć do świata LIMBO.
Jestem jak najbardziej za rozwijaniem tak oryginalnych gier. Problem leży w tym, że w efekcie finalnym tracą ręce i nogi. Tak jak nasz bohater.
Janusz Daniluk
Na szczęście chłopca opanowanego przez żarówkowego robaka może od radośnie, po słowiańsku podskakiwać co ratuje go z opresji. Świetna gra. Jeżeli limbo faktycznie istnieje a w tym stanie zawieszenia ma się wiele szans na kolejny szok wilicjonalny czy cokolwiek i nie jest tylko wszystko wynikiem fantazji zbzikowanych psychologów (i twórców gier) to warto potrenować na tej kilku godzinnej historii.