Motyw na dziś? Największe rozczarowania.
ichabod
1. Fallout 3 Do dziś nie wiem jakim cudem i po jakich kiepskiej jakości dragach ktoś wpadł na pomysł, by zamienić Fallout, uwielbianą i kultową już markę, w kiepskiej jakości mod do Obliviona. W Fallout 3 kuleje w zasadzie wszystko, co może kuleć – od kompletnie niepasującej tu mechaniki (skutkującej np. wrzuconym na siłę i bez pomysłu systemem VATS w ramy gry, w którą gra się jak w zwykły shooter) po fabułę, jakiej nie powstydziłoby się Nintendo pracujące nad nową odsłoną New Super Mario Bros. (tyle, że zamiast księżniczki Peach, tutaj poszukujemy swojego ojca, skacząc od jednej pustej lokacji do drugiej). Żenujący bossfight i zakończenie, brak charakterystycznego czarnego humoru czy też mało interesujące, nudne otoczenie dopełniają tylko obrazu nędzy i rozpaczy. Fallout 3 podobał się chyba tylko tym, którzy nie oczekiwali trzeciej części Fallouta, ale zwyczajnie możliwości postrzelania sobie do mutantów w stylistyce post-apo. Reszta musiała poczekać na New Vegas, a chociaż ono również cierpiało w związku z niezmienioną mechaniką, to jednak w dziedzinie zróżnicowania questów, oddania charakterystycznego klimatu pierwszych Falloutów czy wprowadzenia odrobiny kolorytu na zdewastowanych pustkowiach pobiło F3 na głowę.
2. Final Fantasy X Uwielbiam dwuwymiarowe odsłony Final Fantasy – ze szczególnym uwzględnieniem obdarzonej świetną fabułą części IV, posiadającej kapitalny system klas części V i powszechnie uwielbianej części VI. Kolejna, trójwymiarowa odsłona, wydawała mi się krokiem w dobrym kierunku, ale już Final Fantasy VIII był dla mnie kompletnie odpychający pod kątem scenariusza, kreacji postaci i estetyki, a przy tym niegrywalny. Dlatego z ulgą przyjąłem mały zwrot w innym kierunku przy okazji części IX. Prawdziwy przełom miał jednak nastąpić w Final Fantasy X. Nowa konsola, nowy świat, nowe pomysły – nic dziwnego, że oczekiwania fanów były ogromne. I co dostaliśmy? Wielki powrót wszystkich wad części ósmej – tj. grupę zidiociałych bohaterów, nietrzymającą się kupy fabułę, absurdalny design kostiumów czy lokacji (przebijający w zasadzie wszystko, co widzieliśmy do tej pory) i zupełnie bezsensowny system levelowania. A to tylko początek listy grzechów…
3. Mass Effect 3 Kiedy mowa o trzeciej części trylogii BioWare w kontekście rozczarowań, praktycznie każdy myśli tu o fatalnym pierwotnym zakończeniu, które dla wielu graczy liczących na godne zwieńczenie zmagań Sheparda, było jak cios w nos z zaskoczenia. Dla mnie niespecjalnie – po prostu na tym etapie miałem to już w poważaniu, tak znużyła mnie sama gra. I o ile gameplay był w porządku, tak fabuła okazała się dla mnie największym rozczarowaniem – podróżowanie od planety do planety i zbieranie poparcia (serio, w obliczu zniszczenia całej galaktyki ktokolwiek się zastanawiał czy warto pomóc?), a przede wszystkim robienie za chłopca na posyłki w momencie, gdy Reapers mają za chwilę zacząć zabawę, zupełnie zniechęciło mnie do tej historii i popsuło całą atmosferę oczekiwania na efektowny koniec świata.
Wyróżnienie: Star Wars: The Old Republic Bardzo lubię to MMO od BioWare. Serio. Spędziłem przy nim kupę czasu i chyba pierwszy raz dałem się załapać na sieciowe granie na większą skalę, mimo wypróbowania masy podobnych produktów. Ba, subskrypcję od czasu do czasu wykupuję do dziś, choć nie zawsze mam czas na dłuższe posiedzenia. Dlaczego zatem umieszczam ten tytuł tutaj? Głównie za zmarnowany potencjał. Ta gra mogła być czymś większym, o wiele bardziej satysfakcjonującym dla fanów uniwersum Star Wars, ale utknęła w rozkroku między tym, co w pamiętnych KOTOR-ach było tak udane (czyli wielowątkowa fabuła, mnogość ciekawych bohaterów, możliwość wyboru strony konfliktu i tak dalej), a mechaniką typowego MMORPG, która niestety spłyciła całość i pozbawiła gracza poczucia wpływu na otaczający go świat.
Johnny
1. Tomb Raider 3 Z okazji tego, że za półdarmo kupiłem Tomb Raider Ultimate Edition, postanowiłem ograć od deski do deski całą serię. Przemknąłem przez TR1 i TR2 wraz z dodatkami bardzo szybko, bo te dwie gry to istne majstersztyki – miały wszystko, czego mogłem od nich oczekiwać. Wtedy przyszła kolej na Tomb Raider 3 i bardzo się zawiodłem. Ogromnie podobała mi się liniowość dwóch pierwszych części, była jakaś zagadka, trzeba było się nieco wysilić, żeby poszukać ukrytej dźwigni, ale ogólnie rzecz biorąc, nie trzeba było za bardzo błądzić po poziomie. TR3 nie tylko dał możliwość podchodzenia do poziomów w dowolnej kolejności, ale także otworzył plansze dla gracza, przez co często się gubię i odechciewa mi się grać. A szkoda, bo miałem apetyt na całą serię.
2. Red Dead Redemption: Undead Nightmare Wiem, że to DLC, ale wyszło również na płycie, więc uznam, że się liczy. Przeszedłem podstawkę trochę po łebkach, ale ogólnie, poza kilkoma zbędnymi dłużyznami, nawet spodobał mi się główny jej wątek. Zaraz po jej ukończeniu zabrałem się więc za dodatek z zombie i… dostałem dodatek z zombie. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się czegoś lepszego niż tłuczenie umarlaków na śmierć przetykane sporadycznie kiepską fabułą.
3. The Cave Po produkcji Double Fine Productions, twórców plasującego się wysoko na liście moich ulubionych tytułów Psychonauts, spodziewałem się sporo. Wiedziałem, że to tylko taki mniejszy tytuł na boku, ale ilość bohaterów do wyboru i całkiem niezłe trailery sprawiły, że uwierzyłem w moc tego tytułu. Koncept był niezły – przyjemny głos lektora komentujący moje poczynania, tajemnice trzech postaci do odkrycia i sporo zagadek do rozwiązania zapowiadały dobrą zabawę. Niestety zagadki sprowadzały się do tachania tam i z powrotem przedmiotów, a historie, prócz kilku wyjątków, były dosyć mdłe. To rozczarowanie ląduje na trzecim miejscu tylko dlatego, że grę dostałem „za darmo w PS+”.
Wyróżnienie: The Elder Scrolls IV Oblivion – podobała mi się ta gra. Miała niezły początek, podobała mi się różnorodność świata i niektóre misje. Niestety potem zaczęły pojawiać się tytułowe otchłanie, które zupełnie zniechęciły mnie do tytułu. Ile razy można wbiegać do piekła, rozwalać mieszkające tam stwory, wbiegać na wieżę i zamykać portal? Niby było tam trochę różnorodności, ale w pewnym momencie zwyczajnie zakładałem pierścień chodzenia po wodzie i przebiegałem po lawie, byle tylko jak najszybciej wrócić do Cyrodill.
Dymek
1. Assassins Creed 3 „Zaszczytne” pierwsze miejsce zajmuje trzecia część mojej ulubionej serii gier o młodocianym skrytobójcy. Liczyłem na wielkie zwieńczenie doskonałej serii, a dostałem w swoje łapki niedopracowany produkt, pełen bugów i słabo zoptymalizowany, który przy tym graficznie nie powalał. Potrafiłbym przymknąć oko na te niedoskonałości, gdyby tak, jak w poprzednich częściach, fabuła wciągała niczym sokowirówka. Jednakże przy najnowszej części dostaliśmy nudnego jak flaki z olejem protagonistę, który swoimi dziecinnymi przekonaniami przynudzał całą grę, mało wciągającą fabułę oraz wiele mechanizmów zupełnie nic nie zmieniających w samej grze, takich jak system craftingu. Sam świat gry został zaprojektowany w miarę dobrze, jednakże w ówczesnej Ameryce budynków nie było zbyt wiele, a jeżeli już były, to nie powalały wielkością, przez co straciłem tę radość ze skakania po dachach wielkich budowli. Całości nie uratowały misje morskie, które jako jedyne zostały świetnie przemyślane i wykonane. Po przejściu znakomitej części drugiej, oczekiwałem znacznie więcej od jej następcy.
2. Call of Duty: Modern Warfare 2 Nigdy nie byłem wielkim fanem Call of Duty, jednak kiedy usłyszałem, że znakomity CoD 4 dostanie swój sequel, bardzo się ucieszyłem. Przy pierwszym Modern Warfare spędziłem kilka godzin na prostej, lecz satysfakcjonującej rozgrywce w kampanii dla jednego gracza. Jednak tym, za co pokochałem poprzednią część, był multiplayer i to ten właśnie tryb najbardziej mnie rozczarował w MW2. Mała ilość graczy na słabo zaprojektowanych mapach, ubogi arsenał broni, brak dedykowanych serwerów, kiepski system dobierania przeciwników. To wszystko zepsuło mi całą radość z poznawania gry. O ile po trybie single player nie spodziewałem się za wiele i dostałem to, czego oczekiwałem, tak tryb wieloosobowy zawiódł mnie na całej linii.
3. Dead Space 2 Po poprzedniej, bardzo ciekawie wykonanej części, spodziewałem się, że dostanę więcej tego samego w lepszym opakowaniu. Jednakże podczas projektowania gry coś musiało pójść nie tak, produkcja nie budowała już takiego klimatu grozy jak podstawka. Sam gameplay został uproszczony, a fabuła trzymała ten sam średni poziom. Najbardziej zabolało mnie to, że developerzy starali się wystraszyć gracza za pomocą wyskakujących na ekran przeciwników, zamiast budować napięcie tak, jak to miało miejsce w poprzedniej części. Zamiast dodać trochę nowego contentu w ramach innej, ciekawszej fabuły, twórcy zepsuli to, co było dobre.
Wyróżnienie: Guild Wars 2 Moje zestawienie zamyka gra Guild Wars 2, pewnie każdy z was o niej słyszał. Słynne MMORPG, pogromca WoW-a, najbardziej rozbudowana produkcja w swoim gatunku! Twórcy przez dłuższy czas w taki sposób zachęcali nas do kupna, a ja dałem się na to nabrać.
W dniu premiery pobiegłem do sklepu, gdzie dorwałem swoją upragnioną kopię. Po długiej drodze powrotnej i godzinach instalacji zasiadłem do gry z nadzieją, że przez następny tydzień nikt nie będzie w stanie wyciągnąć mnie z domu…
Niestety, po wbiciu kilkunastu poziomów gra znużyła mnie do tego stopnia, że postanowiłem ją odłożyć na półkę. Nudne jak flaki z olejem questy, mała ilość umiejętności na początkowych poziomach, monotonny gameplay, miałka fabuła, nieciekawe lokacje, no i przede wszystkim straszliwe problemy z serwerami w dniu premiery, które uniemożliwiły mi grę ze znajomymi.
Smelly Socks
1. Tomb Raider (2013) Ciekawa sprawa, bo ta gra mogłaby się spokojnie znaleźć w pierwszej 10 rankingu gier, które podobały mi się najbardziej, ale równocześnie okazuje się moim największym zawodem. To nie jest zła gra, a wręcz przeciwnie, jest naprawdę porządnie zrobiona, ma wciągającą historię, wspaniałe otoczenie i Camillę Luddington w roli głównej. Ale, na Boga, to nie jest Tomb Raider. To Uncharted, tyle że z Larą Croft w roli głównej. Co się stało z zagadkami, z których słynęła seria?
2. Red Dead Redemption – Gdy ktoś mnie zapyta, czy lubię tę grę, to odpowiadam, zgodnie z prawdą, że tak, uwielbiam wręcz. Ma niesamowity, westernowy klimat, wielką mapę, opowiada ciekawą historię. Te zalety pozwoliły czerpać mi autentyczną przyjemność z grania, naprawdę. Ale to jednak nie to, czego oczekiwałem od gry, której budżet wyniósł ponad STO MILIONÓW DOLARÓW i przy której pracowało ponad 800 osób. Detekcja kolizji w grze kuleje mocno. Bardzo mocno. Pół Trójmiasta słyszało mój śmiech, po tym, jak po raz pierwszy przegalopowałem przez miasto. W ogóle, fizyka w grze woła o pomstę do nieba i autentycznie, potrafi spowodować, że Marston dziwnym trafem nagle pojawia się nad przepaścią, przez co zmuszony byłem niejednokrotnie powtarzać misje.
3. Test Drive Unlimited 2 Jestem wielkim fanem pierwszej części TDU. Do dziś zdarza mi się niekiedy podpiąć do komputera wysłużoną już kierownicę, aby na chwilę wrócić na Oahu, wziąć mojego ulubionego Koenigsegga CC8S i cieszyć się jedną z fajniejszych gier wyścigowych tej generacji. Jakie nowości przyniosła nam dwójka? Mnóstwo nowych aut, w tym terenówki i więcej klasyków, cykl dnia i nocy, zmienną pogodę, uszkodzenia pojazdów i drugą wyspę. Wszystko to świetne i ważne zmiany względem pierwszej części, ale TDU2 przyniosło też jedną rewolucję, która po pewnym czasie kompletnie odebrała mi przyjemność, jaką mógłbym czerpać z gry: koszmarny model jazdy. Jedna rzecz, a potrafi zepsuć zdanie człowieka o grze.
Wyróżnienie: Quantum Conundrum – wielkie nadzieje pokładałem w tym tytule – Kim Swift, główna projektantka pierwszego Portala, który spokojnie mógłby pojawić się gdzieś w okolicach pierwszej piątki mojego rankingu najlepszych gier tej generacji, robi grę logiczną? Super, jaram się niczym samochód Doriana. Niestety nie jest tak różowo, jak się zapowiadało, bowiem problem z QC jest taki, że to bardziej gra zręcznościowa niż logiczna. W 90% zagadek rozwiązanie problemu było oczywiste już po pierwszym rzucie oka na planszę, a kłopoty sprawiało jedynie wykonanie. Podsumowując: mało myślenia, dużo rzucania padem po ścianach i powtarzania poziomów.
Insajd
1. Rayman Raving Rabbids. Kiedy jakiś czas po bardzo udanej, moim zdaniem, trzeciej części Raymana, zatytułowanej Hoodlum Havoc, powoli zaczęły pojawiać się informacje na temat części czwartej, jarałem się jak dziecko. Co prawda główni przeciwnicy wydawali się trochę… dziwni, ale seria nieraz stawiała graczom za wrogów kompletnych dziwolągów i nikt zanadto nie narzekał. Dlatego też bardziej interesowałem się możliwością dosiadania mountów, nowymi umiejętnościami i świeżymi platformowymi przygodami, niż faktem, że Rayman z królikami walczyć będzie przy pomocy tańca. I kiedy wreszcie nadeszła premiera, nadszedł też zawód, bo moja ulubiona seria trójwymiarowych platformówek nagle stała się… zbiorem minigierek. Całkiem sympatycznych, trzeba przyznać, ale jednak. Kolejne tytuły z serii niosły ze sobą jeszcze większe rozczarowania, bo wspaniały Rayman występował tam już tylko jako postać poboczna, a same gry miały z serią coraz mniej wspólnego. I tak aż do czasu odsłony o podtytule Origins. Dzięki Bogu.
2. Worms 3D Jeśli miałbym wskazać komuś osobę, która nie przepada za starymi, dobrymi Robalami, to przyznam się szczerze, miałbym z tym problem. Do teraz pamiętam czasy, kiedy to zasiadało się z grupką znajomych przed starym pecetem, włączało znane wszystkim Worms World Party i tłukło robaczki przeciwnika (a potem i samego przeciwnika) w tej radosnej i nieźle pokręconej turówce. I nawet teraz, kiedy po pięknej erze robaczanych gier tytułów z tej serii wyszło mnóstwo, człowiek dalej lubi odpalić Armageddony na Steamie i pograć z kumplami na wciąż działającym WormNecie. Team 17 nie mogło jednak w nieskończoność tworzyć kolejnych odsłon Worms 2, dlatego też postanowiło przenieść robaki w 3D. Jako fan robali szczerze liczyłem na sukces tej odsłony i… zawiodłem się. Co prawda całkiem sympatyczna kampania zapewniła mi nieco rozrywki, ale jednak podczas gry ze znajomymi dalej królowały stare, dobre Wormsy, a patrząc na kolejne odsłony Robali i próby przywracania tej grze dawnej chwały, można tylko wysłać twórcom ładnie zapakowany, odbezpieczony Święty Granat Ręczny.
3.Neverwinter Nights Kiedyś miałem ochotę pograć sobie w jakiegoś erpega i tak się złożyło, że trafiłem w sklepie na Neverwinter Nights w jakiejś tam popremierowej edycji. Grę widziałem wcześniej u kumpla i szczerze mówiąc, zaciekawiła mnie. Gdy tylko zacząłem grać, tytuł jeszcze bardziej przekonał mnie do siebie. Przemierzanie zniszczonego tajemniczą zarazą Neverwinter, z tymi wszystkimi problemami mieszkańców i otoczką spisku dookoła wszystkiego wciągnęły mnie bez reszty. I trwało to przez cały pierwszy rozdział, bo czar prysł wraz z nadejściem następnych. Drugi był już zwyczajnie wypruty z tego wszystkiego, za co ceniłem początek gry. Zamiast penetrować ciemne uliczki miasta, zabijałem trolle po jaskiniach i wilki na polanach, a cały klimat gdzieś się ulotnił i nie miał zamiaru wracać. Takim też sposobem Neverwinter Nights wylądowało na półce wśród gier, które mogły być lepsze.
Wyróżnienie: Two Worlds Chociaż znam wielu ludzi, którzy nie cierpią Gothica (a i w społeczności arhn.eu znajdzie się takich sporo), ja sam bardzo tę grę lubię, szczególnie część drugą, od której to w zasadzie zacząłem swoją przygodę z tą serią. Co ma wspólnego Gothic i Two Worlds? Podobno obie gry są szalenie zabugowane, ale też obie miały być fajnymi grami RPG. O ile Gothic rzeczywiście mi się spodobał i mimo licznych problemów potrafiłem czerpać z gry przyjemność, tak w przypadku Two Worlds rozczarowałem się straszliwie. Gra odrzuciła mnie już na samym początku topornością i brzydką grafiką, nie oferując jednocześnie nic w zamian. Wstęp fabularny wydał mi się kompletnie bzdurny, a do eksploracji świata nie zachęciło mnie zupełnie nic, dlatego też zniechęcony podarowałem sobie ten tytuł po kilkudziesięciu minutach grania. Jedyne, co się zgadza, to bugi. Rzeczywiście są.
Ymir
1. Brink Bardzo napaliłem się na tę grę, podobnie zresztą jak na wszystkie w tym zestawieniu. Chociaż akurat na tę byłem tak pozytywnie nastawiony, że nawet po premierze i kupnie pre-orderowej wersji byłem ślepy na jej wady, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że właśnie wyrzuciłem pieniądze w błoto. Autorzy chwalili się stylistyką, customizacją postaci, dwiema różnymi stronami konfliktu i elementami parkourowymi. Z tego wszystkiego zadziałały jedynie customizacja oraz ogólny wygląd gry, lekko komiksowy i przerysowany, równocześnie nie będący klonem Team Fortress 2 czy Borderlandsów. Zawiodło wszystko inne: olbrzymie lagi, zwłaszcza w wersji xboksowej, uproszczony do jednego przycisku element zręcznościowy, który Mirror’s Edge’owi (do którego przyrównywali go autorzy) mógłby buty czyścić. Podobnie było z samym gameplayem. Nie wyróżniał się niczym specjalnym od innych sieciowych FPS-ów. Jedyna dobra rzecz z tego tytułu, to czapka w Team Fortress – póki co chodzi po 1,5 euro.
2. Kane & Lynch 2 Pierwsza część od IO Interactive miała swoje niedociągnięcia techniczne i cierpiała na chorobę portu konsolowego, który na PC nie działał najlepiej. Na osłodę dostawaliśmy jednak znakomicie zarysowane charaktery Kane’a i Lyncha, wciągającą fabułę i około dziesięciu godzin zabawy. Kiedy usłyszałem więc, że druga część ma nadejść i będzie się skupiać tym razem na Lynchu, nie mogłem się nie ucieszyć. Podobnie, pozytywnie, nastrajały teasery do gry w formie m. in. nagrań z kamer przemysłowych. Co jednak otrzymaliśmy? Raptem czterogodzinny gameplay, zabugowany i brzydki. Nawet postaciom najemnika i psychopaty nie udało się uratować tego tytułu przed potępieniem przez zarówno recenzentów, jak i graczy – w tym mnie.
3. Jade Empire Pozycja o tyle specyficzna, że nie mamy tu do czynienia z grą złą. Jest to raczej zawód w swojej kategorii, niż wśród gier ogólnie. Choć od początku BioWare (wtedy jeszcze jako oddzielne studio) podtrzymywał, że Jadeitowe Imperium będzie podpadać raczej pod action-RPG, to szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że elementów RPG będzie tak mało. Faktycznie, klimat porywał, grafika była, jak na tamte czasy, całkiem niezła, a muzyka stała się pięknym uzupełnieniem dla całej azjatyckiej otoczki gry. Fabuła jednak zahaczała o stany średnie, a jak na to studio wypadała wręcz słabo (scenariusz wpada we wszystkie bioware’owskie klisze*). Gameplay przypominał sobą jakąś japońską grę akcji wydaną na PlayStation 2 i tak naprawdę mało było w nim urozmaicenia, natomiast wybory moralne pod koniec gry okazały się nic nieznaczące.
Wyróżnienie: Gry skradankowe z ostatnich kilku lat Jestem szczerze rozczarowany kierunkiem, jaki objęły skradankowe serie. Oczywiście teraz wśród produkcji indie też zapewne dałoby się znaleźć godnych przedstawicieli tego gatunku, ale przecież gry, o których chcę tu napisać, nie były aż tak mało popularne. Serie Splinter Cell, Hitman czy Thief potrafiły zebrać dość sporą liczbę fanów i graczy przed ekrany monitorów, nie ułatwiając przy tym niczego. W okolicy 2006 roku zaczęło się dziać coś dziwnego. Początkowo z serią Splinter Cell, która to zdecydowała się wyciągnąć Sama Fishera z cienia i nieco zmienić mu design z perfekcyjnego agenta na wyrzutka. Równocześnie zmieniła ona styl rozgrywki w serii, nie przypominający już specjalnie tego, co mogliśmy spotkać w pierwszych częściach. Podobnie zresztą sprawa ma się z najnowszym Hitmanem. Od jakiegoś już czasu nie otrzymaliśmy skradanki z prawdziwego zdarzenia, a zapowiedzi (w postaci pełnych akcji trailerów) nowego Thiefa bynajmniej nie wskazują by miało się to zmienić.
Statystyki:
Wśród 24 wymienionych przez naszą redakcję tytułów znalazły się:
- 4 gry od studia BioWare
- 3 gry od studia Bethesda
- 3 gry wydane przez EA
- 12 sequeli
- 5 tytułów z '3′ w tytule
- 5 tytułów z '2′ w tytule
- 2 gry z gatunku MMO
- 9 RPG-ów
- 5 shooterów
- 5 gier akcji
oraz Red Dead Redemption z dodatkiem
A czy Wy przeżyliście jakieś growe rozczarowania? Czekamy na Wasze komentarze pod tekstem.